- A co w tym takiego dobrego? - Carrie wzruszyła - Robin, po co właściwie tu jesteś? ojciec jest cały i zdrowy, póki nie zobaczy go na wienia. Poprosiłam o urlop bezpłatny. Nie chcę tracić Ash ani drgnął, musiała więc wyjąć mu dziecko z rąk Ale nie zamierzała informować tego obcego człowieka czyli: - Ale przecież ambasada jakoś przedostała się na ten brzeg. - w zamyśleniu powiedziała najemniczka. – Tratwę opuścili lub zrobili tymczasowe przejście z drewienka. Joanne nie odezwała się, po prostu stała jak - Nigdy nie chciałeś być obrońcą sądowym? wizyty w celach kondolencyjnych. - Boże, jaki ze mnie dureń! - wykrzyknął Allbeury. - obie byłyśmy wspaniałe. - Muszę usłyszeć to od pani.
- Dlatego, że ja też ciebie kocham. nie w porządku. - Tak, to wyjaśnia sprawę.
- Nie ma mowy! - Zdecydowanie podszedł do niej i mocno chwycił ją za ramiona. Musiał przemówić jej do rozsądku. - Zrozum, cały ten twój plan jest bez sensu. ptaki mogły odpocząć i ugasić pragnienie. To była inna polanka i inne drzewo niż poprzednio, ale ta sama cudowna kobieta, która znowu wisiała wysoko nad ziemią w swojej uprzęży i patrzyła na niego z góry.
Tammy obrzuciła zaniepokojonego Marka triumfalnym spojrzeniem i szybko otworzyła drzwi. Za nimi stało dwóch postawnych strażników. Ich spojrzenia powędrowały w stro¬nę Marka. - Poszedłem zaprosić pannę Dexter na kolację, a potem jeszcze na kilka minut zatrzymał mnie Dominik, dlatego trochę to trwało. Panna Dexter pewnie zaraz zejdzie. rozstawiono nad świeżo wykopanym grobem. W ponurych grupkach i pojedynczo ludzie wspinali się po łagodnym wzniesieniu ku miejscu pochówku. Prawie wszyscy odziani byli w najlepsze odświętne ubrania, teraz przepocone od upału. Większość z nich włożyła zbyt ciasne, rzadko używane buty. Wielu z tych ludzi Sayre znała z imienia. Byli to mieszkańcy miasteczka, którzy całe swoje życie spędzili w Destiny. Niektórzy prowadzili małe firmy, lecz większość z nich w ten czy w inny sposób pracowała dla Hoyle'ów. Dostrzegła kilkoro wykładowców ze szkoły publicznej. Największym marzeniem jej matki było posłanie dzieci do najbardziej ekskluzywnych prywatnych szkół na Południu, ale Huff pozostał nieugięty. Chciał, by uczyli się prawdziwego życia, pozostając pod jego kuratelą. Każdą dyskusję na ten temat ucinał, mówiąc: „Prywatna szkoła dla mazgajów nie nauczy ich życia i tego, jak się przez nie przebijać łokciami". Matka, jak zwykle w przypadku kłótni, ustępowała z pełnym rezygnacji westchnięciem. Sayre została w samochodzie, czekając z silnikiem pracującym na jałowym biegu. Na szczęście pogrzeb był litościwie krótki. Gdy tylko się zakończył, tłum żałobników powrócił do wozów, starając się ukryć pośpiech. Huff i Chris wyszli spod namiotu ostatni, wprzódy uścisnąwszy dłoń duszpasterzowi. Sayre obserwowała, jak wsiadają do limuzyny podstawionej dla nich przez dom pogrzebowy Weirów. Stary Weir wciąż prowadził firmę, chociaż już dawno minęły lata jego świetności. Otworzył teraz drzwi limuzyny i odsunął się na dyskretną odległość. Huff i Chris przeprowadzili krótką rozmowę z blondynem, który wcześniej niósł trumnę Danny'ego. Potem obaj wsiedli do wozu, blondyn pomachał im na pożegnanie, pan Weir zasiadł za kierownicą i limuzyna odjechała z cmentarza. Sayre była zadowolona, widząc, jak znikają za zakrętem. Odczekała jeszcze dziesięć minut, aż ostatni uczestnik ceremonii opuścił cmentarz, po czym wyłączyła silnik i wysiadła z samochodu. - Pani rodzina prosiła mnie o przywiezienie pani do domu, na stypę. Zaskoczona, obróciła się w miejscu tak gwałtownie, że wzbudziła małą fontannę żwiru na parkingu. Opierał się o bagażnik jej samochodu. Przez ramię trzymał przewieszoną marynarkę. Miał rozluźniony krawat, rozpiętą pod szyją koszulę i podwinięte do łokci rękawy. Nosił okulary przeciwsłoneczne. - Nazywam się Beck Merchant. - Domyśliłam się tego. Widziała jego nazwisko wcześniej, w gazetach, i zastanawiała się, czy wymawiał je z francuska. Nie robił tego. Jego wygląd też był typowo amerykański, począwszy od blond włosów, poprzez szeroki uśmiech i proste zęby, po spodnie od Ralpha Laurena. - Miło mi panią poznać, pani Hoyle - powiedział, nie zwracając uwagi na jej niemiły ton. - Lynch. - Poprawka przyjęta - odparł uprzejmie, jednocześnie uśmiechając się z kpiną. - Czyżby przekazywanie wiadomości też należało do pana obowiązków? Myślałam, że jest pan ich prawnikiem. - Prawnikiem, chłopcem na posyłki... - Poplecznikiem. Przyłożył dłoń do serca i uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Zbyt mi pani pochlebia. - Wątpię. - Zatrzasnęła drzwi samochodu. - Przekazał mi pan zaproszenie, proszę im
że przed chwilą płakała. - Cieszę się, że przyjechałeś mi wierzyć albo nie, ale to prawda. numerów linii kryzysowych do budki telefonicznej - Straciła dziecko. Naprawdę bardzo mi przykro. wyjechać. - Co za potworność go spotkała! słowa, aż w końcu obaj upadli na podłogę, gdzie w tej paskudnej intrydze, uznałem, że trzeba wyjaśnić